środa, 20 marca 2013

Gambia

Witajcie w Gambii, uśmiechniętym skrawku Afryki

Republika Gambii to najmniejszy, nie licząc enklaw, kraj Afryki. Od zachodu graniczący z Oceanem Atlantyckim, z trzech pozostałych stron otoczony jest dużo potężniejszym Senegalem. Nazwa państwa wzięła się od rzeki Gambii, która ciągnie się od wschodniej granicy aż do stolicy- Banjulu.

Polska żegnała mnie zamiecią śnieżną, z powodu której o mały włos nie wyleciałbym do Londynu - miejsca odlotu do Czarnej Afryki. W stolicy Wielkiej Brytanii spotkałem się z moją towarzyszką podróży - Mirką, która przyleciała dzień wcześniej z Norwegii. Pomimo, że podróż do Gambii była typowymi wakacjami w hotelu, miałem cichą nadzieję, że uda mi się zobaczyć coś więcej niż hotelowy basen i okoliczne uliczki pełne ludzi żerujących na turystach z Europy.

W czwartek po południu znaleźliśmy się w Gambii. Po wyjściu z samolotu uderzyła w nas fala gorącego powietrza, a na naszych twarzach od razu pojawił się szeroki „banan”.Do hotelu dotarliśmy już po zmroku, zjedliśmy kolację i spotkaliśmy się ze znajomymi - Pablo i Jimmim, omawiając szczegóły naszej wyprawy w głąb Gambii. Zaraz potem poszliśmy spać, nie mogąc się doczekać tego, co przyniesie nam następny dzień.

Wstałem rano o 7, może 8, kto by to zresztą liczył, nie ważne… Ważne, że wszyscy hotelowi goście jeszcze spali… Poszedłem na plażę, na której roiło się od lokalnych mieszkańców. Niektórzy biegali, inni robili pompki, a jeszcze inni grali w piłkę. Tam dzień zaczyna się o wschodzie słońca… Przeszedłem może ze 100 metrów i już jakiś chłopak zaczepił mnie i zaprosił do wspólnego treningu. Po krótkiej rozmowie umówiliśmy się na następny dzień, a ja chciałem iść dalej, by poznać więcej ludzi. Zacząłem biec by po kilku minutach dołączył do mnie Hamza, jak się okazało, później mój dobry kolega. Muszę też dodać, że ta ich z pozoru czysta koleżeńskość nie jest taka bezinteresowna - zawsze Twoi dobrzy „przyjaciele” proszą byś po powrocie do Europy wysłał im co nie co, no ale to już inna sprawa. Wtedy byłem w Afryce, chciałem poznać Gambię, ludzi i ich zwyczaje. Nawiązaliśmy z Hamzą bliższy kontakt, pogadaliśmy trochę i następnego dnia umówiliśmy się na piłkę. :)

Kolejnego dnia również wstałem z samego rana, czym prędzej pobiegłem na plażę by pograć z nowymi znajomymi w piłkę. Zaczęliśmy niepozornie, było nas tylko trzech, więc podawaliśmy futbolówkę między sobą. Nie minęło 5 minut i zaczęli schodzić się inni. Jakby na to nie spojrzeć wzbudzałem dość dużą sensację grając razem z nimi. W końcu rozpoczęliśmy mecz z prawdziwego zdarzenia. Jedna rzecz mnie tylko zastanawiała – czemu tylko ja grałem na bosaka??? No nic, nie zrażałem się tym zbytnio i dawałem z siebie wszystko. Moja drużyna wygrała, a chłopacy mi nawet powiedzieli, że jeśli zostałbym w Gambii to na pewno bym został zawodowym piłkarzem. Ucieszył mnie ten komplement choć szczerze powiedziawszy musiałbym mocno poprawić swoją kondycję. Po prawie godzinnej grze na piasku wypluwałem swoje płuca, a oni wyglądali jakby wrócili z lekkiej przebieżki ;) No ale oni chyba już tak po prostu mają we krwi.

W niedzielę rano zaczynaliśmy naszą prawdziwą przygodę z Gambią. Wsiedliśmy do zielonego jeepa Pablo i ruszyliśmy przed siebie. Pierwszym przystankiem był terminal promowy w Banjulu. By dostać się na drugi brzeg rzeki musieliśmy czekać w kolejce 2h (choć gdyby Pablo nie pogadał ze strażnikiem przy pomocy banknotu stali byśmy tam pewnie do teraz ;)). Po przybyciu do Barra skierowaliśmy się do Albred’y – miejscowości, z której można było dostać się na wyspę James’a. Ten mały skrawek ziemi położony na środku rzeki Gambii pełnił rolę więzienia – przystanku dla niewolników, którzy czekali tam na statki transportujące ich do Ameryki. Szacuje się, że w ciągu czterech wieków przewinęło się przez nie około 20 mln ludzi. Z tego też powodu lokalni ludzie mówią, że mogą wybaczyć, ale nigdy nie zapomną tego co tam się stało. Po krótkiej przygodzie z samochodem, pojechaliśmy do Farafenii po czym przeprawiliśmy się, z powrotem, na południowy brzeg rzeki. Chwilę później byliśmy już w hotelu. Głód nas męczył niemiłosiernie więc po szybkim prysznicu skierowaliśmy się do najbliższej knajpki. A tu prawdziwie afrykańskie klimaty, tynk trzyma się ledwo co ścian, w telewizorze gra senegalska muzyka, a kelnerka z ogromnym uśmiechem na twarzy przynosi nam ”karty menu”. Jedzenie jednak mile nas zaskakuje, dzięki czemu kolejny już dzień kończy się miłym akcentem.

Droga powrotna to dziury, dziury, a potem jeszcze trochę dziur… Pomimo, że określano ją mianem „Trans Gambia Road”, nie można jej było nazwać drogą przelotową – przynajmniej w moim słowniku jest napisane, że pokonanie 150 km w 5-6h to trochę za mało by uzyskać takie miano. No ale co tam, parliśmy przed siebie. Po drodze zatrzymaliśmy się w Kiang West National Park, by podziwiać tamtejszą zwierzynę. Niestety ze względu na niebywały upał udało nam się tylko zobaczyć pawiany. Wracając już do hotelu nasi afrykańscy koledzy zdecydowali się jeszcze na zakup drewna na opał, gdyż na wsi było ono dwa razy tańsze niż w stolicy. Dzięki temu manewrowi, już nie tylko pył z drogi dostawał nam się do buzi, uszu, nosa…, ale też drobinki suchego drewna, które były porywane przez wiatr i ciskane w nas :). Wszystko to oczywiście było komentowane z humorem i z uśmiechem na twarzy.

Nadszedł wtorek a z nim wizyta w domu Hamzy. Spotkaliśmy się około 10:00 na plaży, tak jak to było ustalone. Na miejsce dotarliśmy po ok. 1,5 godziny. Normalnie droga by zajęła pewnie 40 minut, ale ze względu na wielu znajomych nieco się wydłużyła. Na początku wstąpiliśmy do Zahariego, w którego domu była tylko matka i choć nie rozumiała angielskiego, to przy pomocy Hamzy chwilę porozmawialiśmy. Była bardzo szczęśliwa, że jej syn znalazł sobie Białego kolegę ;). Po opuszczeniu ich ”posiadłości” wstąpiliśmy do warsztatu krawieckiego, w którym pracował brat Hamzy. Tam również wymieniliśmy kilka zdań, a ponadto wszyscy z zaciekawieniem wpatrywali się w telewizor, w którym leciał chyba jakiś koncert. Po jeszcze jednej wizycie w warsztacie krawieckim (w którym pracował Hamza) dotarliśmy do miejsca przeznaczenia. Tutaj usadzili mnie na wygodnym fotelu i włączyli teledyski Bob’a Marley’a i Coco Tea ;) Potem oczywiście przyszedł jeden kolega, drugi i trzeci. Wszyscy mieli dużo do powiedzenia więc szybko zdobywałem kolejną wiedzę o Gambii, Gambijczykach i ich zwyczajach. Nadszedł czas obiadu, byłem strasznie głodny więc tym bardziej cieszyłem się z tego powodu. Początkowo posiłek podano mi na osobnej tacy, w małym pokoiku, gdzie dla nikogo innego nie znalazłoby się już miejsce. Zdziwiłem się tym bardzo i spytałem Hamzy, czemu mam jeść sam. On powiedział, że siostra tak kazała. Dla mnie to jednak było strasznie dziwne i powiedziałem mu, że jednak wolałbym zjeść ze wszystkimi. Po krótkiej chwili moje jedzenie wylądowało w dużej metalowej misce – takiej jak dla psa, a ja przeniosłam się z pokoiku na ziemię przed domostwem ;). Było nas ośmioro, może dziewięcioro, wszyscy siedzieli dookoła miski i zajadali się ryżem, gotowaną rybą i warzywami. Oczywiście nikt się nie krępował i wcinał rękoma, choć teoretycznie łyżki były podane ;). Po obiadku pożegnałem się z wszystkimi i wraz z Hamzą i Zaharim poszliśmy w kierunku mojego hotelu.

Następnego dnia mieliśmy zaplanowany wypad do Banjulu. Pomimo, że był on o jakieś 30 minut drogi z naszego hotelu nie było łatwo się tam dostać. Oczywiście mogliśmy pojechać turystyczną taksówką, za którą byśmy zapłacili Bóg wie ile, ale po pierwsze mieliśmy już ograniczoną ilość pieniędzy, a po drugie chcieliśmy zobaczyć jak wygląda prawdziwy transport w Gambii :). Spod hotelu ruszyliśmy na główną ulicę by tam złapać jakąś lokalną taksówkę (żółtą). Taksówki dla turystów były zielone i przynajmniej dwa razy droższe. Udało nam się utargować dobrą cenę za przejazd i ruszyliśmy w kierunku przystanku autobusowego. Tam czekaliśmy kilka minut i zjawił się busik pełen ludzi. Co prawda nie było już w nim miejsc siedzących, ale dla dwóch zagubionych Europejczyków trochę miejsca na podłodze się znalazło. Na szczęście po chwili ktoś wysiadł i mogliśmy się wygodnie rozsiąść. Koszt przejazdu był śmiesznie niski co bardzo nas ucieszyło - więcej pieniędzy na zakupy w Albert’s Market. W stolicy toczyło się zupełnie inne życie niż przy hotelowych kurortach. Ludzie zazwyczaj nie zwracali na nas tak dużej uwagi i nie chcieli na siłę zostać naszymi „przyjaciółmi”. Początkowo pokręciliśmy się po zatłoczonych uliczkach i wypiliśmy po coca-coli by ochłonąć trochę i nabrać energii na podbój największego targu w Gambii. Podobnie jak w marokańskich Sukach i tu można było się zgubić bez problemu. Jednak, że czasu mieliśmy dużo, w cale się tym nie przejmowaliśmy. Na wstępie znaleźliśmy się w części z produktami spożywczymi. Można tu było kupić wszystko, od warzyw i owoców, poprzez różnego rodzaju mięsa, a skończywszy na świeżych rybach wyciągniętych kilka godzin wcześniej z wody. Trzeba też dodać, że muchy oblegające wszystkie wyżej wymienione produkty człowiek dostawał gratis :). Następnie przeszliśmy do części, która interesowała nas dużo bardziej. Wszędzie pełno drewnianych ozdób, masek, a nawet obrazów i batik (batiki to płócienne obrazy, wyrabiane ręcznie, bardzo popularne w Gambii). Po udanych zakupach poszliśmy na orzeźwiający koktajl ze świeżych owoców. Ostatnim już przystankiem było Narodowe Muzeum Gambii. Dość małe, jednak można było dowiedzieć się kilku interesujących rzeczy, między innymi znaczenia gambijskiej flagi: pierwszy pas (czerwony) oznacza słońce, drugi cienki pasek (biały) pokój, trzeci (niebieski) rzekę Gambię, kolejny biały znów pokój i ostatni (zielony) uprawę ziemi, przyrodę.

Na przygodzie w Banjulu nasza podróż się kończyła. Wiedzieliśmy, że odkrywanie prawdziwej Gambii dobiegło końca, mimo że mieliśmy wylatywaliśmy dopiero następnego dnia. Teraz mogę powiedzieć, że 7 dni to zdecydowanie za mało by dobrze poznać ten kraj. Ponadto by dobrze poznać ludzi należy wyjść z hotelu, podróżować z plecakiem, a nie jak większość przybywających tam turystów schować się za murami wspaniałych hoteli i nie wystawiać poza nie nosa.

Tekst: Karol Zielonka

Kliknij po więcej informacji o budowa domów poznań.

Manewry miłosne


Okiem filozofa. Manewry miłosne - recenzja filmu



Zapraszam na stronę, gdzie jest mnóstwo informacji w temacie budowa domów jednorodzinnych poznań.


Rzecz dzieje się w męskim pułku huzarów w fikcyjno-operetkowej stolicy państwa Szprotii – Skownii („obok” Szprotii, są już tylko: Byczkowja i Flondria).

Filmowi huzarzy to młodzi mężczyźni, ubrani w białe mundury z czymś na podobieństwo fezów na głowie (czy ma to coś wspólnego z masonerią Shrine'rsów? Nie mam pojęcia ale najprawdopodobniej nie – choć histerycy połączą pewnie fez z arystokratycznym czarnym pierścieniem Nika i okaże się, że „coś tam jest na rzeczy”).

Wśród grona mężczyzn jest i nasz bohater główny, arystokrata i birbant Niko książę Quanti (w tej roli dystyngowany dżentelmen Aleksander Żabczyński), którego wszyscy w pułku (a i my z wolna również), kojarzą z ciągłymi orgietkami...

„Akcja” zaczyna się wtedy, kiedy – uszminkowany kobiecymi usty – Niko spóźnia się na poranną zbiórkę w pułku – ale, „na całe szczęście”, znający, widać, życie, dowódca potraktuje go wyrozumiale będąc pomny swojej własnej młodości.

Zwracam waszą uwagę na piękne polskie formy językowe „mówione” przez aktorów (film powstał w roku 1935)... Że też, w czasach takiego skundlenia językowego – jak, uważam, czasy dzisiejsze – mówić poprawną polszczyzną, to, niemalże, „filozofować”, czyli, jakby, celowo zaciemniać słuchaczowi punkt dojścia naszej „mowy”; że też za mowę piękną uchodzi dziś mowa i gramatycznie i „w ogóle” poprawna... niepojęte!

Niko – przez swoją rodzinę wyliniałych arystokratów (a każda postać „tych” Państwa jest w filmie celowo przekolorowana) – pędzony jest siłą do małżeństwa z niejaką baronową Colmar, którą Niko (mylnie z resztą!), podejrzewa o leciwość i jędzowatość, podczas, gdy jest to młodziutka rozwódka. Tymczasem – będąca całkiem „na bieżąco” z aktualnym życiem rozrywkowym – baronowa Colmar Nika zna – tj. w przeciwieństwie do Nika, wie jak wygląda i, po prawdzie, nieco się w nim podkochuje.

Relacje miedzy obojgiem zacieśnią się podczas uroczystego przyjęcia urządzonego w budynku pułku... Niestety, wszystkie kobiety noszą maski, tak, że trudno poznać kto kim.

Cudowne sekundy odkrycia przez baronową łydki – bo „oczko” w pończosze jej puściło – hipnotyzują Nika a niezawodny męki zew powoduje, że „w try-miga” Niko melduje się przy baronowej – przy czym (powtarzam), Niko nie ma pojęcia, z kim ma do czynienia (kobieta ma na twarzy maskę)... Jednakże! Przez tę, doprawdy, chwilę rozmowy z baronową, mało, że udaje mu się dotknąć jej łydki (!), wybronić się z tego, to jeszcze udaje się mu baronową w sobie do imentu rozkochać! (niedościgły talent... muszę nauczyć się lekcji pana Niko!)

Niestety, baronowa prędko się ulatnia... A Niko? Niko pije na umór.

Oburzona rodzina, deleguje więc dwie ciotki-legatki rodzinnej sprawy – obrończynie rodowej populacji – by doprowadziły Nika do porządku, ten jednak lekce je sobie waży i „po swojemu” chce załatwić sprawę z panią baronową – obraz której nie skojarzył się jeszcze w jego głowie z ową pięknością poznaną na balu (Niko jest „święcie” przekonany, że wizytować będzie jakąś kwaśną paniusię!).

Tuż przed drzwiami willi baronowej wpada na pomysł wymiany przyodziewków ze swoim ordynansem, by już doszczętnie zakpić z z nadziei baronowej na męża i, zwłaszcza, planów rodziny wżenienia go w Colmarową (której, przypominam, Niko na oczy nie widział!).

Szczwana baronowa widząc, całą tą żałosną maskaradę Nika przez okno, robi coś podobnego ze swoją pokojówką (w tej roli piękna Mira Zimińska), tak, że nikt już nie jest teraz sobą – grając role swoich partnerów: baronowa wciela się w pokojówkę, ta w baronową, Niko robi za swojego ordynansa a ten za Nika...

Kiedy jednak pary ludzi spotykają się ze sobą, Niko od razu zakochuje się w niby-służącej (a, po prawdzie, baronowej Colmar), z kolei ordynans Nika (chwilowo wciśnięty w jego mundur) zakochuje się w pokojówce (chwilowo ubranej w suknie swojej przełożonej)...

Z całego tego risi-bisi wychodzą w ostateczności „prawomyślnie” skojarzone pary: Nika z baronową i ordynansa z pokojówką. W rezultacie więc, film kończy się „po myśli” tak początkowo wyśmiewanych Państwa z najbliższej rodziny Nika („mrocznych” wujków i ciotek).

Ale my zostańmy przez moment przy dobrowolnym i niby (!) humorystycznym odwróceniu ról głównych bohaterów. Wydaje mi się bowiem, że właśnie ów nieco „mało poważny” gest obojga stron: baronowej i Nika, by zdegradować się w oczach kochanka; by, na czas miłowania, odegrać rolę nieuszlachetnionych (wirtualnymi przecież tytułami szlacheckimi) ludzi; by, słowem zanegować sferę symbolicznego statusu społecznego, jest chyba najlepszym przykładem działania fenomenu miłości, która jest autentycznym gwałtem na uświęconych zwyczajem relacjach międzyludzkich, na status quo.

Waszą uwagę uczulam na muzykę i teksty piosenek autorstwa prawnika, malarza – żydowskiego pochodzenia p. Henryka Warsa (a, tak naprawdę, Henryka Warszawskiego 29.XII.1902 – 01. IX. 1977); człowieka niebanalnego – współpracownika i przyjaciela takich wyśmienitych, uważam, artystów, jak chociażby (mój ulubiony): Bing Crosby, Doris Day, Duszajewski, Chaczturian (obydwaj panowie są słynnymi rosyjskimi kompozytorami), Dinah Stone, Brenda Lee czy Ira Gershwin (brat George'a)!

Jeśli już mowa o muzyce, to i ja mam swój ulubiony „moment”, jest nim piękne – a tęskne – mruczando wracających z pola ludzi (Niko przechadza się wtenczas z baronową-pokojówką po jej włościach). Uwielbiam tę pieśń i zawsze do niej wracam. Szkoda tylko, że nie trwa kapkę dłużej.

Byłoby wielką niesprawiedliwością, gdybym nie wspomniał o grze ludzi takiego kalibru jak p. Mira Ziminska, Loda Halama, czy (nieodżałowany) Jerzy Sempoliński (w tym filmie przypadła mu rola księcia „z monoklem” - Lambensteina. Dodam tylko, że p. Bohdan Łazuka jest uczniem p. Sempolińskiego – genialnego mistrza słowa mówionego i miny).

Tak na marginesie, film Jana Nowiny-Przybylskiego i Konrada Toma uruchomił we mnie wspomnienia, które mają – w moim przypadku – kolor beżowy... Jako dziecko, dużo czasu spędzałem ze swoim (nieodżałowanym) dziadkiem Henrykiem – człowiekiem zapamiętale pieczołowitym, którego specyficzne pamiętanie czasów dawnych, dawało na zewnątrz znaki aktualności czasów przeszłych w formie jego sposobu zachowywania się (dystans, niespieszność wypowiedzi), czy sposobie jego ubierania etc., tak, że często czułem się, autentycznie, skrępowany z racji swoich sztruksów czy dżinsów wobec Jego lśniących butów czy materiałowych spodni o aż do tego stopnia widocznych kantach... Dziadek mój był bowiem synem przedwojennego mistrza cechu krawców w Lipsku – Stanisława Kabacińskiego, który – w moim rodzinnym Strzelnie – prowadził warsztat krawiecki szyjący odzież „na miarę” włącznie z butami, rękawiczkami, cylindrami etc., a wszystko markowane naszywkami Kabaciński). No i zaleta filmu w moich oczach największa: dobre aktorstwo dobrze ubranych (!!!) mężczyzn! Nie da się ukryć: lubię aktorstwo mężczyzn wygalantowanych – koszula, krawat, „itede” – a jeśli jeszcze trafi się ktoś, kto – jak Leonard Cohen – powie, że wykrochmalona koszula z krawatką sprawia, że czuje się zrelaksowany, jestem już w ogóle doń pozytywnie usposobiony!

Autor: Piotr Kabaciński

Kalendarz przedślubnych przygotowań

Kliknij po więcej informacji o budowa domów jednorodzinnych poznań.



Najpierw są zaręczyny, a potem lawinowo na naszą głowę spada całe mnóstwo spraw do załatwienia. Co zrobić żeby nie zostawiać wszystkiego na ostatnia chwilę i nie przysporzyć sobie dodatkowego stresu.





Wystarczy ułożyć sobie listę „krok po kroku” i działać według niej. Na rok przed ślubem, czyli zazwyczaj wtedy kiedy rodzą sie plany by go wziąć, konieczne jest wyznaczenie terminu. W następnej kolejności należy zdecydować jaki rodzaj ślubu chcemy wziąć i znaleźć miejsce gdzie ślub ten ma się odbyć. Dobrze byłoby przygotować wstępną listę gości.



Na sześć miesięcy przed planowaną datą warto zająć się tematem fotografii ślubnej i zespołów muzycznych, bo te naprawdę dobre często mają zarezerwowane terminy na rok z wyprzedzeniem. Podobnie jest w przypadku domów weselnych i restauracji przystosowanych do wydawania przyjęć, dobrze więc znaleźć taki i zarezerwować. Należy pomyśleć o podróży poślubnej by uniknąć rozczarowań związanych z brakiem miejsc w ulubionym hotelu, lub brakiem ofert wymarzonej wycieczki. Na listę trzeba też wpisać wizytę w kościele , w którym odbędzie się ceremonia w celu ustalenia terminu nauk przedmałżeńskich.



Trzy, cztery miesiące przed ceremonia należy pomyśleć o obrączkach, strojach ślubnych oraz dodatkach, zaplanować transport, wybrać świadków i druhny, zastanowić się nad wzorem zaproszeń. Dobrze by było w tym terminie zamknąć już listę gości. Czas zacząć kompletować potrzebne dokumenty.



Dwa miesiące przed planowanym ślubem to ostateczny termin rozesłania zaproszeń, w końcu nie wypada zaprosić kogoś na ostatnia chwilę. Teraz zostało tylko zamówienie tortu, ustalenie menu i para młoda może zająć się sobą. W końcu zostało jeszcze mierzenie sukien, makijaż ślubny, a wszystko to musi być we właściwym czasie, tak by ograniczyć przedślubny stres do minimum.

Norwegia


2921 km, 28 dni jazdy, 2 przyjaciół i 2 rowery, 1 cel. Relacja z rowerowej wyprawy z Oslo na Nordkapp...




Już na początku 2006 roku wybraliśmy Nordkapp za cel naszych wakacji. Nie chcieliśmy jednak dołączać do rzeszy turystów, którzy docierają tam samochodem, autobusem, czy promem. Wybraliśmy więc nieco trudniejszy i bardziej wymagający sposób podróżowania. Przez kilka miesięcy przeglądaliśmy przewodniki i mapy, szukaliśmy inforamacji w internecie, stopniowo uzupełnialiśmy sprzęt i oczywiście (na ile pozwalał nam czas) jeździliśmy na rowerach. Zaplanowana przez nas trasa wiodła z Oslo przez Lillehammer, Roros, Trondheim, Namsos, Bodo, Archipelag Lofotów, Altę na Nordkapp.

17 sierpnia rano w samym centrum Oslo wysiedliśmy z busa, który dowiózł nas z Poznania. Szybko załadowaliśmy cały ekwipunek na rowery i ruszyliśmy na krótki objazd norweskiej stolicy. Mając po raz pierwszy do czynienia z tak ciężkimi sakwami (po 40 kg na każdym rowerze) namacalnie przekonaliśmy się co oznacza zwrot „rower jeździł jak chciał”. Nie mając zbytniej kontroli nad naszymi „czołgami”, zdołaliśmy zobaczyć budynek parlamentu, ratusz, twierdzę Akershus, a także obrazy Edvarda Muncha w Galerii Narodowej. Najbardziej podobał nam się „Krzyk” – trochę nam przypominał postać Rysia z Klanu. Pomimo, że Oslo wywarło na nas bardzo korzystne wrażenie, chcieliśmy jak najszybciej ruszyć w trasę!

Pierwszym celem naszego wyjazdu było dotarcie do Lillehammer. Zanim to nam się udało, zaliczyliśmy pierwszą awarię – w Karola rowerze pękła dętka – pierwsza i ostatnia w czasie całego wyjazdu. Trzeciego dnia rano minęliśmy niewielkie Lillehammer, w którym oprócz słynnej nazwy i skoczni nie ma nic przyciągającego. Znacznie więcej „rozrywki” dostarczył nam podjazd w Góry Rondane. Był to kilkunastokilometrowy odcinek o 9-cio procentowym kącie nachylenia. Po kilku godzinach mozolnego pedałowania wjechaliśmy na wysokość ponad 1200 m n.p.m. Żaden inny podjazd nie dał nam się aż tak we znaki, a każda następna „górka”, choćby stroma i wysoka, była niczym, w porównaniu z tym. Nasz trud nie poszedł jednak na marne – Góry Rondane mają wspaniały krajobraz, nieporównywalny z żadnymi polskimi górami. Równie ciekawie i emocjonująco było podczas zjazdu do doliny, kiedy w strugach ulewnego deszczu, z dużym obciążeniem i po „zakręciastej” drodze mknęliśmy naszymi bolidami w dół. Wrażenia niezapomniane.

Następnym ciekawym punktem na naszej trasie było Roros – górnicza osada, wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Największe wrażenie robią dwustuletni kościół i drewniane domki stojące wzdłuż opustoszałych ulic na zboczu góry. Atmosfera była niesamowita, a ulice zupełnie puste, więc aż głupio było nam głośno rozmawiać.

Do Trondheim było już z górki. Oczywiście nie cały czas, bo to przecież Norwegia, a tu hasłem przewodnim jest PODJAZD. Ale Roros położone jest w górach, a Trondheim nad morzem, więc tendencja była „spadkowa”. Trondheim, założone w 997 roku, jest obecnie trzecim co do wielkości miastem Norwegii. Główną atrakcją miasta jest tysiącletnia katedra Nidaros, największa średniowieczna budowla w całej Skandynawii. Zgodnie z legendą, pod świątynią znajduje się grób św. Olafa, dlatego do katedry od setek lat przybywali pielgrzymi z całego kraju. Po krótkim objeździe miasta ruszyliśmy w jedynym słusznym kierunku – na północ. Od Trondheim nasza trasa wiodła wzdłuż fjordów, które z małymi przerwami towarzyszyły nam do samego Przylądka Północnego.

W Steinkjer, kilkadziesiąt kilometrów za Trondheim, zjechaliśmy z głównej trasy, by 600-kilometrowy odcinek do Bodo przejechać bocznymi, o wiele bardziej widokowymi szosami. Wtedy też zaczęły się problemy z Karola tylnym kołem, w którym w ciągu dwóch dni złamało się 6 szprych. Obręcz była na tyle zósemkowana, że o dalszej jeździe nie było mowy, a do najbliższego warsztatu mieliśmy około 80 km. W całej tej przygodzie (bo takie zmagania to nic innego jak dodatkowa przygoda) mieliśmy sporo szczęścia i spotkaliśmy się z dużą życzliwością ze strony Norwegów. Nie dość, że mogliśmy rozbić namiot na czyimś podwórku, to następnego ranka znaleźli się chętni, którzy podwieźli nas pod samo Bronnoysund (tam właśnie był warsztat). Po szybkiej transplantacji szprych i reanimacji koła ruszyliśmy w dalszą trasę. W sumie po ośmiu dniach jazdy wzdłuż wybrzeża, zaliczeniu ponad 10 przepraw promowych i zrobieniu masy zdjęć fantastycznych widoków, dojechaliśmy do Bodo, skąd promem przedostaliśmy się do Moskenes na Lofotach.
W miejscowości o wdzięcznej nazwie: „A”, na samym końcu drogi wiodącej przez Lofoty, znaleźliśmy najlepszą miejscówkę na nocleg w całej Norwegii. Stojąc na skałach, wysoko nad poziomem morza mieliśmy z jednej strony wspaniały widok na wysokie szczyty, wyrastające prosto z morza, z drugiej – na Morze Norweskie i wysunięte bardziej na południe wyspy archipelagu. Rano czekała nas długa sesja fotograficzna, a zapierające dech w piersiach widoki nie pozwoliły odjechać zbyt szybko.

Lofoty są okrzyknięte najpiękniejszą częścią całej Norwegii. Na nas największe wrażenie zrobiły okolice Moskenes. Później fjordy przybrały kształty przypominające to, co widzieliśmy już wcześniej. W niektórych zatokach są też cudowne plaże z białym piaskiem, jednak temperatura i wiatr nie zachęcały do kąpieli. Pierwszy dzień na wyspach spędziliśmy bardzo pracowicie – wśród strzelistych gór i nadmorskich miasteczek niemal wyjętych z obrazka, przejechaliśmy ponad 140 km. Udało się tylko dzięki temu, że koło południa naszły chmury i już nie musieliśmy tak często zatrzymywać się „na zdjęcie”.

Wieczorem tego dnia przyszedł nam do głowy ambitny pomysł – za około 330 km mieliśmy odwiedzić znajomych (wizja prysznica, dobrego obiadu i ciepłego pokoju). Postanowiliśmy, że spróbujemy dojechać tam w dwa dni. Pierwszego przejechaliśmy 155 km i nie wiedzieliśmy, czy następnego dnia weźmiemy ciepły prysznic w tradycyjnej norweskiej hytcie (hytta to taki drewniany domek letniskowy) czy też znowu będzie musiała wystarczyć menażka, gąbka i 0,7 litra zimnej wody... Po dobrze przespanej nocy wyruszyliśmy wcześnie rano i po ok. 30 km opuściliśmy Lofoty. W sumie po prawie 10 godzinach jazdy dojechaliśmy na miejsce. Przejechaliśmy tego dnia 180,37 km i byliśmy z siebie niesłychanie dumni. Cztery kolejne dni minęły nam na odpoczynku i zbieraniu sił przed dalszą podróżą (jedzenie, spanie, jedzenie, jedzenie...).

Aż do samej Alty nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego, jedynie pogoda pogarszała się z dnia na dzień. W samej Alcie warto odwiedzić muzeum, w którym podziwiać można naskalne rysunki sprzed kilku tysięcy lat. Zaraz za miastem zaczyna się rozległy płaskowyż (płasko jest jak już się podjedzie ponad 300 metrów...), z którego drzewa i krzewy zostały skutecznie wyparte przez trawy i mokradła. Nieodłącznym elementem tego krajobrazu są też swobodnie biegające renifery, a padający deszcz dość dobrze wkomponował się w całość. Z płaskowyżu zjechaliśmy do Porsangerfjordu (trudne słowo), wzdłuż którego wiedzie droga na sam Przylądek Północny. Od tego momentu dodatkowym utrudnieniem był bardzo silny wiatr, wiejący jak to zwykle bywa - prosto w twarz.

Wbrew pozorom najdalej wysunięty na północ punkt Europy wcale nie znajduje się na kontynencie, lecz na wyspie - Mageroyi. Aby się tam dostać, trzeba przejechać podziemnym (a w zasadzie podmorskim) tunelem o długości ponad 7 km. Jadąc rowerem trzeba się dość ciepło ubrać, bo droga schodzi do 212 m p.p.m. i na samym dole jest raczej chłodnawo (no, tylko w czasie zjazdu; gdy się już zacznie podjeżdżać, nagle robi się ciepło...). Podobnie jak w przypadku wszystkich innych tuneli, mostów i niektórych przepraw promowych – rowerzyści nie muszą płacić za przejazd. Największym miastem na wyspie jest Honningsvag. My dotarliśmy tam popołudniu i po zrobieniu zapasów na kilka następnych dni rozbiliśmy namiot niemal przy samej drodze. Do Nordkappu zostało 30 km!!
Pierwsze budzenie zaplanowaliśmy na 7 rano. Słysząc jak mocno wiało i padało uznaliśmy to za głupi pomysł. Ostatecznie ruszyliśmy o 11. Ten krótki, ostatni odcinek trasy był chyba najgorszym rowerowym doświadczeniem w naszym życiu. I absolutnie nie chodziło tu o konieczność podjazdu na wysokość 307 metrów – po przejechanniu 2,5 tysiąca kilometrów takie górki nie robią na człowieku większego wrażenia. Problem był inny – wiatr był tak przeraźliwie silny, że rowerami rzucało po całej drodze. Obawialiśmy się nawet czy nie zniesie nas pod nadjeżdżający samochód. Po ponad 3,5 godzinach walki naszym oczom ukazał się ostatni podjazd, a na jego szczycie – budynek Nordkapphalle. Kiedy podjechaliśmy pod bramki wjazdowe (kasy biletowe), spotkała nas bardzo miła niespodzianka. Bileter (jakkolwiek go nazwać) najpierw zapytał skąd jedziemy, a potem zakrył ręką cennik i powiedział, że mamy się tym nie przejmować. 14 września 2006 roku, po 24 dniach jazdy i 2530 przejechanych kilometrach, byliśmy na Nordkappie! Ciężko opisać co czuliśmy stając pod olbrzymim globusem, patrząc w stronę bieguna. Na pewno wzruszenie i ogromną radość. Ale świadomość, że wszystko się udało, że SIĘ UDAŁO napływała stopniowo. I było nam z tym szalenie dobrze. Czuliśmy się jak Wilhelm Zdobywca na polach pod Hastings, jak Krzysztof Wielicki na jednym z ośmiotysięczników, jak Neo po pokonaniu Agenta Smith`a...jak oni wszyscy razem wzięci.

Nikogo o nic nie pytając, przez 3 dni mieszkaliśmy w namiocie rozbitym dosłownie obok wejścia do Nordkapphalle. W godzinach otwarcia hali przenosiliśmy się do środka, żeby pobyć w ciepłym pomieszczeniu. Korzystając z dobrej pogody i świetnej widoczności – robiliśmy zdjęcia wszystkiemu dookoła, prawie jak rodowici Japończycy. Niestety w dniu, w którym chcieliśmy wybrać się na cypel Knivskjelodden (kolejne trudne słowo) – faktycznie najbardziej wysunięty punkt Europy, naszły gęste mgły i silne deszcze, więc z wycieczki nic nie wyszło. W takich też warunkach wracaliśmy do Honningsvag, skąd promem linii Hurtigruten popłynęliśmy do Tromso. Po kilku dniach wylecieliśmy stąd do Oslo, a dalej - do Polski. Oficjalnie rzecz ujmując – wyprawa dobiegła końca.


Wyjazd w liczbach:
2921 km przejechaliśmy w czasie całego wyjazdu
2530 km – długość naszej trasy z Oslo na Nordkapp
180,37 km – maksymalny dystans dzienny
104,32 km – średni dystans dzienny wyprawy
58,3 km/h – maksymalna prędkość
40 kg bagażu wiózł każdy z nas na początku wyprawy
32 kg prowiantu zabraliśmy z Polski
18,12 km/h – średnia prędkość całej wyprawy
8,5 kg – ważył nasz namiot. Do tego była ponad 2 kg folia murarska, bo namiot przeciekał :)
6 szprych złamało się w czasie drogi (wszystkie w tylnym kole Karola)
1 raz przebiliśmy dętkę (Karol, w swoim nieszczęsnym tylnym kole)
0,7 litra wody w menażce wystarcza, żeby dokładnie się umyć „od stóp do głów” (z pomocą gąbki)

Tekst: Michał Unolt, Karol Zielonka


Nie może Cię zabraknąć na stronie, na której przeczytasz więcej o budowa domów poznań.