środa, 20 marca 2013

Manewry miłosne


Okiem filozofa. Manewry miłosne - recenzja filmu



Zapraszam na stronę, gdzie jest mnóstwo informacji w temacie budowa domów jednorodzinnych poznań.


Rzecz dzieje się w męskim pułku huzarów w fikcyjno-operetkowej stolicy państwa Szprotii – Skownii („obok” Szprotii, są już tylko: Byczkowja i Flondria).

Filmowi huzarzy to młodzi mężczyźni, ubrani w białe mundury z czymś na podobieństwo fezów na głowie (czy ma to coś wspólnego z masonerią Shrine'rsów? Nie mam pojęcia ale najprawdopodobniej nie – choć histerycy połączą pewnie fez z arystokratycznym czarnym pierścieniem Nika i okaże się, że „coś tam jest na rzeczy”).

Wśród grona mężczyzn jest i nasz bohater główny, arystokrata i birbant Niko książę Quanti (w tej roli dystyngowany dżentelmen Aleksander Żabczyński), którego wszyscy w pułku (a i my z wolna również), kojarzą z ciągłymi orgietkami...

„Akcja” zaczyna się wtedy, kiedy – uszminkowany kobiecymi usty – Niko spóźnia się na poranną zbiórkę w pułku – ale, „na całe szczęście”, znający, widać, życie, dowódca potraktuje go wyrozumiale będąc pomny swojej własnej młodości.

Zwracam waszą uwagę na piękne polskie formy językowe „mówione” przez aktorów (film powstał w roku 1935)... Że też, w czasach takiego skundlenia językowego – jak, uważam, czasy dzisiejsze – mówić poprawną polszczyzną, to, niemalże, „filozofować”, czyli, jakby, celowo zaciemniać słuchaczowi punkt dojścia naszej „mowy”; że też za mowę piękną uchodzi dziś mowa i gramatycznie i „w ogóle” poprawna... niepojęte!

Niko – przez swoją rodzinę wyliniałych arystokratów (a każda postać „tych” Państwa jest w filmie celowo przekolorowana) – pędzony jest siłą do małżeństwa z niejaką baronową Colmar, którą Niko (mylnie z resztą!), podejrzewa o leciwość i jędzowatość, podczas, gdy jest to młodziutka rozwódka. Tymczasem – będąca całkiem „na bieżąco” z aktualnym życiem rozrywkowym – baronowa Colmar Nika zna – tj. w przeciwieństwie do Nika, wie jak wygląda i, po prawdzie, nieco się w nim podkochuje.

Relacje miedzy obojgiem zacieśnią się podczas uroczystego przyjęcia urządzonego w budynku pułku... Niestety, wszystkie kobiety noszą maski, tak, że trudno poznać kto kim.

Cudowne sekundy odkrycia przez baronową łydki – bo „oczko” w pończosze jej puściło – hipnotyzują Nika a niezawodny męki zew powoduje, że „w try-miga” Niko melduje się przy baronowej – przy czym (powtarzam), Niko nie ma pojęcia, z kim ma do czynienia (kobieta ma na twarzy maskę)... Jednakże! Przez tę, doprawdy, chwilę rozmowy z baronową, mało, że udaje mu się dotknąć jej łydki (!), wybronić się z tego, to jeszcze udaje się mu baronową w sobie do imentu rozkochać! (niedościgły talent... muszę nauczyć się lekcji pana Niko!)

Niestety, baronowa prędko się ulatnia... A Niko? Niko pije na umór.

Oburzona rodzina, deleguje więc dwie ciotki-legatki rodzinnej sprawy – obrończynie rodowej populacji – by doprowadziły Nika do porządku, ten jednak lekce je sobie waży i „po swojemu” chce załatwić sprawę z panią baronową – obraz której nie skojarzył się jeszcze w jego głowie z ową pięknością poznaną na balu (Niko jest „święcie” przekonany, że wizytować będzie jakąś kwaśną paniusię!).

Tuż przed drzwiami willi baronowej wpada na pomysł wymiany przyodziewków ze swoim ordynansem, by już doszczętnie zakpić z z nadziei baronowej na męża i, zwłaszcza, planów rodziny wżenienia go w Colmarową (której, przypominam, Niko na oczy nie widział!).

Szczwana baronowa widząc, całą tą żałosną maskaradę Nika przez okno, robi coś podobnego ze swoją pokojówką (w tej roli piękna Mira Zimińska), tak, że nikt już nie jest teraz sobą – grając role swoich partnerów: baronowa wciela się w pokojówkę, ta w baronową, Niko robi za swojego ordynansa a ten za Nika...

Kiedy jednak pary ludzi spotykają się ze sobą, Niko od razu zakochuje się w niby-służącej (a, po prawdzie, baronowej Colmar), z kolei ordynans Nika (chwilowo wciśnięty w jego mundur) zakochuje się w pokojówce (chwilowo ubranej w suknie swojej przełożonej)...

Z całego tego risi-bisi wychodzą w ostateczności „prawomyślnie” skojarzone pary: Nika z baronową i ordynansa z pokojówką. W rezultacie więc, film kończy się „po myśli” tak początkowo wyśmiewanych Państwa z najbliższej rodziny Nika („mrocznych” wujków i ciotek).

Ale my zostańmy przez moment przy dobrowolnym i niby (!) humorystycznym odwróceniu ról głównych bohaterów. Wydaje mi się bowiem, że właśnie ów nieco „mało poważny” gest obojga stron: baronowej i Nika, by zdegradować się w oczach kochanka; by, na czas miłowania, odegrać rolę nieuszlachetnionych (wirtualnymi przecież tytułami szlacheckimi) ludzi; by, słowem zanegować sferę symbolicznego statusu społecznego, jest chyba najlepszym przykładem działania fenomenu miłości, która jest autentycznym gwałtem na uświęconych zwyczajem relacjach międzyludzkich, na status quo.

Waszą uwagę uczulam na muzykę i teksty piosenek autorstwa prawnika, malarza – żydowskiego pochodzenia p. Henryka Warsa (a, tak naprawdę, Henryka Warszawskiego 29.XII.1902 – 01. IX. 1977); człowieka niebanalnego – współpracownika i przyjaciela takich wyśmienitych, uważam, artystów, jak chociażby (mój ulubiony): Bing Crosby, Doris Day, Duszajewski, Chaczturian (obydwaj panowie są słynnymi rosyjskimi kompozytorami), Dinah Stone, Brenda Lee czy Ira Gershwin (brat George'a)!

Jeśli już mowa o muzyce, to i ja mam swój ulubiony „moment”, jest nim piękne – a tęskne – mruczando wracających z pola ludzi (Niko przechadza się wtenczas z baronową-pokojówką po jej włościach). Uwielbiam tę pieśń i zawsze do niej wracam. Szkoda tylko, że nie trwa kapkę dłużej.

Byłoby wielką niesprawiedliwością, gdybym nie wspomniał o grze ludzi takiego kalibru jak p. Mira Ziminska, Loda Halama, czy (nieodżałowany) Jerzy Sempoliński (w tym filmie przypadła mu rola księcia „z monoklem” - Lambensteina. Dodam tylko, że p. Bohdan Łazuka jest uczniem p. Sempolińskiego – genialnego mistrza słowa mówionego i miny).

Tak na marginesie, film Jana Nowiny-Przybylskiego i Konrada Toma uruchomił we mnie wspomnienia, które mają – w moim przypadku – kolor beżowy... Jako dziecko, dużo czasu spędzałem ze swoim (nieodżałowanym) dziadkiem Henrykiem – człowiekiem zapamiętale pieczołowitym, którego specyficzne pamiętanie czasów dawnych, dawało na zewnątrz znaki aktualności czasów przeszłych w formie jego sposobu zachowywania się (dystans, niespieszność wypowiedzi), czy sposobie jego ubierania etc., tak, że często czułem się, autentycznie, skrępowany z racji swoich sztruksów czy dżinsów wobec Jego lśniących butów czy materiałowych spodni o aż do tego stopnia widocznych kantach... Dziadek mój był bowiem synem przedwojennego mistrza cechu krawców w Lipsku – Stanisława Kabacińskiego, który – w moim rodzinnym Strzelnie – prowadził warsztat krawiecki szyjący odzież „na miarę” włącznie z butami, rękawiczkami, cylindrami etc., a wszystko markowane naszywkami Kabaciński). No i zaleta filmu w moich oczach największa: dobre aktorstwo dobrze ubranych (!!!) mężczyzn! Nie da się ukryć: lubię aktorstwo mężczyzn wygalantowanych – koszula, krawat, „itede” – a jeśli jeszcze trafi się ktoś, kto – jak Leonard Cohen – powie, że wykrochmalona koszula z krawatką sprawia, że czuje się zrelaksowany, jestem już w ogóle doń pozytywnie usposobiony!

Autor: Piotr Kabaciński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz